W starożytności były dwa sposoby pisania o historii: fantastyczny, poetycki, któremu patronował Herodot, oraz realistyczny, wypracowany przez Tukidydesa. Pierwszy charakteryzował się wymieszaniem wątków fantastycznych z faktami. Był bardzo poetyckim stylem pisania, wypełnionym ingerencjami bogów, cudownymi zdarzeniami i nieprawdopobieństwami. Drugi był suchym i zwięzłym opisem wydarzeń, czynionym – co charakterystyczne, głównie przez wojskowych (Tukidydes).
Cezariańskiej relacji o wojnie galijskiej bliżej do tego drugiego schematu. Spisana została niezwykle zwięzłym i prostym językiem, ograniczonym do podania tylko suchych faktów, choć – trzeba tu przyznać – niezwykle żywym językiem. Autor wyraźnie był zaangażowany uczuciowo w opisywane wydarzenia, choć emocje te utrzymywane są w karności, jak na wodza armii przystało.
Jednakże czytając “Wojnę galijską” i przyjmując słowa Cezara za obiektywną prawdę, popełniłoby się błąd. Na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku – w ośmiu księgach Cezar opisuje, jak to na prośbę galijskiego plemienia Eduów sprzymierzonego z Rzymianami wprowadził do Galii swoje legiony, żeby przegnać plemię Helwetów na ich dawne tereny. Potem przegonił germańskich Swebów za Ren. Następnie, tak dla rozprostowania kości, podbił plemiona belgijskie i już całkiem z rozpędu – Aremorykę (dzis. Brytania). Następnie, znów na prośbę Gallów, ujarzmił germańskich Uzypetów i Tenkterów, a potem (już na niczyją prośbę) podbił wyspę brytyjską. Problem w tym, że Galia w tym czasie była niepodległa i nic nie usprawiedliwiało najazdu rzymskiego. Trudno więc dziwić się, że Gallowie niejednokrotnie próbowali wywoływać powstania – najsłynniejsze pod dowództwem Inducjomara, a potem słynnego Wercyngetoryksa (pierwowzór Asteriksa).